wtorek, 28 lutego 2017

Najlepsze kosmetyki PIERRE RENE | Skin Balance i inne ♡

Hej! Dziś znów pod lupę wezmę niedrogą, a fajną markę - Pierre Rene :). Kiedyś nie zwracałam na nią zbytnio uwagi, ale od momentu kiedy odkryłam podkład Skin Balance zaczęła mnie bardziej ciekawić. To jeden z moich ulubionych podkładów, pod względem trwałości dorównuje Colorstay'owi z Revlona. Pierre Rene ma też fajne pomadki i konturówki do ust, ale zresztą... po kolei ;)!


SKIN BALANCE Podkład | Ten podkład jest moim hitem od dłuższego czasu i nawet jeśli zmieniam go na coś innego to w końcu ponownie sięgam po Skin Balance. Nie jest oczywiście idealny (ale czy istnieje idealny podkład?), ale wybija się do mojej czołówki ulubionych podkładów takich jak Colorstay z Revlona, Double Wear czy Maybelline SuperStay 24h. Jest to podkład z gatunku tych cięższych, trwałych i bardzo dobrze kryjących. W przypadku Skin Balance, krycie jest naprawdę super (nigdy nie zdarzyło mi się żebym potrzebowała dołożyć korektora). Lubię go przede wszystkim za świetną trwałość, mało który podkład wytrzymuje u mnie tyle co Skin Balance! Przyznaję, że w ostatnim roku to właśnie Skin Balance wybierałam częściej niż Colorstaya, z tego względu że moja cera lepiej na niego reaguje. Dla mnie minusem jest fakt, że nie jest to niestety podkład matujący, a właśnie takie sprawdzają się u mnie najlepiej. Generalnie nadaje się do cery mieszanej, ale wymaga mocno matującego pudru. Jakby tego było mało pięknie pachnie jak jakieś ciasteczka <3.

W gamie kolorystycznej przeważają jednak dość ciemne odcienie. Ja mam aż trzy sztuki, bo podkładu używałam właściwie o każdej porze roku i tak: Champagne jest dobry na teraz, Porcelain w porze "przejściowej", a Nude latem kiedy byłam już opalona. Żałuję, że kolory nie są bardziej żółte, Champagne jest neutralny (chociaż na zdjęciu wyszedł żółto), a Porcelain i Nude bardziej beżowe. Nie sugerujcie się też do końca nazwami, bo Porcelain wcale nie jest taki porcelanowy, to nie jest super jasny odcień. Na plus zmiana opakowań podkładu, dawniej zatyczki były przezroczyste i strasznie uświnione po pewnym czasie (dwa z moich podkładów tak właśnie wyglądają), ale teraz kiedy dokupiłam najjaśniejszy byłam pozytywnie zaskoczona czarną zatyczką. Dużo lepiej się prezentuje na półce. Bardzo polecam Wam wypróbować Skin Balance jeśli gustujecie w mocniej kryjących podkładach.


ROYAL MAT pomadka + LIP MATIC konturówka | Kolejnym kosmetykiem, który fajnie się u mnie sprawdził jest pomadka z serii Royal Mat w odcieniu Aurora Red. Pełną recenzję tej pomadki możecie przeczytać w tym poście. Nie jest to typowy mat jak można by się spodziewać, ale pomadka ma inne zalety: cudowną pigmentację i fajną formułę. Aurora Red to idealna czerwień, a jak wiecie gustuję w takich kolorach!

Obok pomadki - konturówka Lip Matic. Też fajna, trwała i bardzo miękka, automatyczna. Mam kolor 03, który jest jasną, żywą czerwienią. Z tej serii mam też ochotę na cielistą kredkę, podobno świetna.



POWDER CONTOURING Paletka | Brązujące trio awansowało do mojego ulubionego brązera dwóch ostatnich miesięcy. Nie do końca gra mi w nim rozświetlacz, jest dla mnie zbyt delikatny, ale już dwa odcienie brązów bardzo polubiłam. Po pierwsze nie są tak pomarańczowe jak na swatchu, mają fajny herbatnikowy kolor. Ciemniejszego używam w obszarze bliżej ucha, a wykańczam jaśniejszym odcieniem. Za co lubię to trio? Przede wszystkim za wysoką pigmentację i aksamitną formułę, produkt idealnie się rozciera, nie robiąc żadnych plam, nie jest też zbyt suchy czy pylisty. Wiem, że większości z Was pewnie nie zainteresuje ze względu na cieplejszy kolor, ale mi ostatnio trochę przeszła faza na ultra zimne brązery. Mam wrażenie, że niekiedy wyglądają trochę 'brudno' na skórze i teraz wolę celować w odcienie bardziej neutralne niż mega zimne, a ten brązer ma dla mnie fajny, choć właśnie cieplejszy kolor.


MATCH SYSTEM Cienie i róże | Pierre Rene ma także system paletek i wkładów, coś jak w Inglocie. Wkłady są taniutkie (6,99zł cień i 11,99zł róż), a same paletki wyglądają ładnie i są fajnie cienkie. Cienie są bardzo przyjemne jak za swoją cenę, same zresztą zobaczcie jaką pigmentację ma mój waniliowy cień! Ten jest akurat matowy, pozostałe dwa są delikatniejsze i połyskujące, ale też niezłe. Róż też wypadł na plus - jedwabisty, nie zbyt suchy, o dobrej przyczepności do skóry i ładnym odcieniu.


Zdecydowanie za najlepszy produkt marki uważam Skin Balance, ale polecam przyjrzeć się także pomadkom i konturówkom :). Jeśli macie swoich ulubieńców z Pierre Rene to dajcie koniecznie znać w komentarzach!

poniedziałek, 27 lutego 2017

GOLDEN ROSE: Płynne linery do brwi

Do wyboru mamy coraz więcej różnych produktów do brwi: woski, farbki, kredki, pomady, pudry czy żele stylizujące, ale przyznaję, że płynne linery były dla mnie czymś nowym w tym temacie i kompletnie nie wiedziałam czego się po nich spodziewać. Taką nowość wprowadziło do swojej oferty Golden Rose - Longstay Liquid Browliner. Na co dzień najczęściej używam dobrze napigmentowanego cienia do podkreślenia brwi i choć lubię popularne pomady to zdecydowanie wolę te o bardziej suchej formule (nie przemawia do mnie zamalowywanie całej powierzchni brwi rzadką farbką, bo nie chcę uzyskać przesadnie przerysowanego efektu). Trochę się obawiałam, że podobny problem może pojawić się w przypadku tych linerów, ale na szczęście się myliłam, bo okazały się godną wypróbowania nowością!


Linery mają zupełnie płynną, dość rzadką formułę, moim zdaniem taką "akurat", bo nie osadzającą się na włoskach. Dużym plusem jest też precyzyjny aplikator, to taka dość sztywna końcówka jaką można spotkać w niektórych typowych eyelinerach (np. w Inglocie). Aplikator jest dobrze przemyślany, bokiem można zamalować większą powierzchnię a samym szpicem starannie podkreślić dolną krawędź naszych brwi albo nawet domalować brakujące włoski.


Do wyboru są cztery odcienie. 01 to bardzo jasny, ciepły beżowy odcień, który polecałabym raczej tylko blondynkom. 02 i 03 są już ciemniejsze, z czego ten pierwszy jest takim średnim neutralnym brązem, a 03 jest już zdecydowanie ciemnym i chłodnym brązem. 04 to bardzo ciepły kolor, pasujący zapewne rudowłosym. Ja używam właściwie wszystkich odcieni z wyjątkiem ciepłej rudej 04. Początek brwi od strony wewnętrznej lubię podmalować jasnym 01, a resztę wykończyć 02 lub 03 w zależności jak mocny efekt mnie interesuje. Brakuje mi tu jeszcze w miarę jasnego (bądź pośredniego) odcienia w chłodnej tonacji. 

Poniżej możecie zobaczyć jak Browliner wygląda na moich brwiach. Tutaj używałam akurat odcienia 03.



Myślę, że te browlinery są fajnym produktem, który na pewno warto będzie wypróbować. Pozytywnie wypada także ich trwałość - u mnie wytrzymują cały dzień no i nie ma problemów z osypywaniem, wiadomo. Minusem jest w moim odczuciu mały wybór kolorów, przydałyby się jeszcze przynajmniej dwa dodatkowe odcienie, ale kto wie, może producent poszerzy gamę kolorów. Jest to też produkt w moim odczuciu trochę bardziej czasochłonny w użytkowaniu niż np. cień do brwi, dlatego kiedy się spieszę zwykle odpuszczam sobie używanie linerów.


W lutym linery były produktem miesiąca na stoiskach GR i w sklepie internetowym, więc jeszcze do jutra możecie je kupić w cenie promocyjnej (12,90zł zamiast 16,90zł). Ciekawa jestem czy używałyście tych linerów i jakie macie o nich zdanie!

Korzystając z okazji chciałabym pochwalić się Wam, że zostałam ambasadorką Makeup Revolution :)! Jeśli śledzicie mnie na facebooku lub instagramie to pewnie już widziałyście. Bardzo się cieszę ^ ^!


czwartek, 23 lutego 2017

HIT: Olejek do włosów SENS.US Illumyna

Hej! Dziś będzie z cyklu o włosach, a właściwie o olejku do włosów, który ostatnio zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. W moim przypadku jest to szczerze mówiąc trochę nietypowe, bo naprawdę rzadko jakiś produkt do włosów zwraca moją szczególną uwagę. Chociaż staram się dbać o włosy to jestem jednak w tym temacie trochę ignorantką - czasem coś podczytam na innych blogach, ale zwykle kończy się to tak, że kupuję maskę czy odżywkę, bo skusi mnie ładny zapach, a na skład nie chce mi się nawet zerknąć ;). 

Olejek, o którym dziś mowa okazał się świetny dla moich włosów i na tyle zainteresowało mnie jego działanie, że szybko przeanalizowałam moim niewprawionym okiem jego skład. Olejek jest profesjonalnej fryzjerskiej marki SENS.US, ciekawa jestem czy ją kojarzycie? Ja akurat kojarzę tylko niektóre typowo fryzjerskie firmy, w temacie włosów znane są mi jednak zdecydowanie bardziej drogeryjne produkty. W ofercie jest kilka wariantów olejków z tej serii (Illumyna), mój to wariant Keratin Build, w żółtym opakowaniu, z keratyną.


Bardzo lubię olejki do włosów, nakładam je najczęściej na końcówki lub od połowy włosów, na suche bądź wilgotne włosy. Przerobiłam kilka takich olejków różnych marek i były okej, ale ten przypadł mi najbardziej do gustu ponieważ jednocześnie genialnie zmiękcza i wygładza włosy, ale z drugiej strony nie obciąża ich tak jak niektóre olejki, które miałam. Fajne jest to, że nawet jak niechcący przesadzę i pasma wyglądają już na lekko tłuste to po paru minutach ten efekt gdzieś znika i włosy nadal wyglądają dobrze. Oczywiście mówię tu o lekkiej przesadzie, a nie wylaniu na głowę połowy butelki ;). Przez wspomnienie osławionego serum Biosilk, zawsze biorę też pod uwagę fakt czy taki olejek/serum nie zwiera czegoś co na dłuższą metę przesuszy włosy bądź mocno je obciąży (a moje cienkie przyklapnięte włosy baaardzo tego nie lubią;)).

W składzie olejku Keratin Build znajdziemy przede wszystkim tzw. emolienty suche, które wygładzają i zmiękczają włosy, ale po niedługim czasie podobno też odparowują. U mnie ten efekt super gładkich włosów utrzymuje się długo, ale warto dodać że moje włosy z natury są śliskie więc dużo im pod tym względem nie potrzeba. Jest też jeden silikon, ale z tych bezpiecznych i łatwo zmywalnych, a do tego keratyna i mix naturalnych olejków.


Oprócz fajnego mocnoo wygładzającego, zmiękczającego i nabłyszczającego działania, olejek uwiódł mnie też waniliowym zapachem ;). Jak wiecie lub nie, jestem wielką fanką waniliowych zapachów i jeśli kosmetyk właśnie tak pachnie to zawsze zbiera ode mnie dodatkowego plusa. Olejek jak dla mnie nie ma minusów pod kątem działania, jest naprawdę super, ale wiem że może odstraszać cena (ok. 90-100zł). Na pocieszenie powiem tylko, że jest strasznie wydajny, a butelka ma 100ml, więc prędko się nie skończy. Na pewno dostaniecie go na sklepie internetowym SENS.US, a być może też w sklepach fryzjerskich, ale tego nie jestem pewna.

Z tej samej marki wypróbowałam też szampon odbudowujący i odżywkę dodającą objętości, które okazały się fajne, zużyłam już praktycznie obydwa opakowania, ale nie było aż takich zachwytów jak nad olejkiem. Szampon mocno wygładzał włosy, a w duecie z odżywką włosy zawsze były bardzo gładkie i fajnie dociążone. Jednak to olejek okazał się najfajniejszy!

 
Jeśli macie swoje ulubione olejki do włosów to dajcie znać które to dokładnie :). 

poniedziałek, 20 lutego 2017

POMADKA MIESIĄCA | REVLON Love is On

W ciągu ostatniego miesiąca zdecydowanie najczęściej sięgałam po czerwone pomadki, bo to taki mój 'zimowy' kolor na ustach. Moją ostatnio ulubioną czerwienią okazał się z jednej strony prawdziwy klasyk, a z drugiej nowość - pomadka Love is On od Revlon. Mam jakiś sentyment do tej marki, pewnie przez wzgląd na Colorstay, jeden z moich pierwszych podkładów, który lubię tak naprawdę do dziś. Moja pierwsza czerwona "wyjściowa" pomadka także była tej marki, ale już nie pamiętam jaki dokładnie był to odcień. Z kolei Love is On jest nowością w serii Super Lustrous, ale ma kolor najbardziej klasycznej czerwieni jaką można sobie wyobrazić <3.


Odcień został podobno stworzony tak, aby pasował do każdego typu urody. Faktycznie nie jest ani ciepły, ani chłodny, to po prostu całkowicie neutralna czerwień, typowy klasyk. Jeśli tylko dobrze czujecie się z czerwienią na ustach to polecam, dla mnie ten odcień też jest fajnie dobrany. Dodatkowo na plus na pewno trwałość, jak na kremową pomadkę jest bardzo dobra. Nie wysusza też ust i co ważne: nie rozlewa się poza ich kontur.

Jak widzicie wykończenie jest kremowe, lekko połyskujące. Zaskoczył mnie z kolei zapach, fajny, ale zupełnie nietypowy jak na pomadkę. Dopiero później doczytałam, że został zainspirowany jakimś eliksirem Kleopatry i jest miksem róży, brzoskwini i białego piżma. Myślę, że nie każdemu może przypaść do gustu, choć mi się podoba, więc polecam przed zakupem po prostu powąchać tester w drogerii ;).



Fankom czerwieni zdecydowanie polecam. Kosztuje około 30zł. Jeśli lubicie trochę żywsze czerwienie to mogę polecić też z Revlona odcień Gladiolus z serii Ultra HD, ale te pomadki są już bardziej "masełkowe", więc z jednej strony mają super konsystencję, ale z drugiej te mocniejsze kolory będą wymagające.

niedziela, 19 lutego 2017

MANICURE HYBRYDOWY | Hybryda z Born Pretty Store

Hej! Tym razem pod lupę wezmę kolejny chiński lakier hybrydowy, jednak nie taki 'no name' z Aliexpress, a hybrydę z Born Pretty - sklep ma swoje lakiery zarówno tradycyjne jak i hybrydowe. Z tymi zwyczajnymi miałam kiedyś do czynienia i były bardzo fajne (seria holograficzna), więc pora sprawdzić hybrydowe, które kosztują tyle co nic, bo niecałe 2$ za sztukę (5ml). Mam kilka kolorów, ale na pierwszy rzut wybrałam ciemną klasyczną czerwień, którą bardzo lubię nosić zimą.



KOLOR I EFEKT | Mój odcień to 007 z czerwonej serii (tu macie link). Kolor jest piękny, ciemna, klasyczna czerwień, w rzeczywistości może nawet ciemniejsza niż na zdjęciach. Wydaje mi się, że jest trochę podobna do Deep Red z Semilaca, którą kiedyś miałam, jednak nie kupiłam tego koloru ponownie, więc nie mogę ich bezpośrednio przyrównać do siebie. Oczywiście ładnie się błyszczy i dobrze współpracowała z tak naprawdę przypadkową bazą i top coatem, które miałam pod ręką z innej marki.

FORMUŁA I KRYCIE | Też na plus, odpowiednio gęsta, nie rozlewająca się na skórki. Pigmentacja też jest bez zarzutu, bo dwie w miarę cienkie warstwy wystarczyły mi do uzyskania 100% koloru.

TRWAŁOŚĆ I ODMACZANIE | Mam problem z określeniem trwałości, bo mam teraz cieńsze i bardziej miękkie paznokcie niż zazwyczaj, więc wszystko trzyma się też na nich trochę gorzej. Po tygodniu zaczęła się lekko podważać od nasady, więc po prostu ją usunęłam, choć nie było odprysków. Wydaje mi się, że w normalnych warunkach trzymała by się u mnie standardowo. Z kolei z odmoczeniem hybrydy nie było żadnego problemu, już po 5 minutach w acetonie można było zacząć ściąganie z płytki.


Kolorem jestem zachwycona, takiej czerwieni mi właśnie brakowało, a pozostałe właściwości też wydają się okej. Jak wspomniałam mam jeszcze kilka kolorów do wypróbowania, więc na pewno dam Wam za jakiś czas znać jak spiszą się pozostałe. Póki co myślę, że jeśli kusi Was jakiś kolor można wziąć na spróbowanie (i jak zawsze przypominam Wam kod na dodatkowe 10% zniżki - KP9J61).

piątek, 17 lutego 2017

beGlossy BLIŻEJ NATURY | luty 2017


Nowy lutowy beGlossy "Bliżej Natury" jest moim zdaniem jedną z najlepszych edycji w ostatnich miesiącach :). Wiedziałam, że jeśli pojawią się naturalne marki kosmetyczne to już z samego założenia pudełko będzie podobało mi się jeszcze bardziej. Tym razem zawartość naprawdę mocno trafiła w mój gust, bo pojawiły się moje ulubione marki pielęgnacyjne, a także coś co akurat chciałam wypróbować.


ORGANIQUE Balsam z masłem shea Czarna Orchidea | Najbardziej ucieszył mnie balsam Organique - Czarna Orchidea. Spodziewałam się przeciętnego, kwiatowego zapachu, a tymczasem balsam pachnie jak jakieś fajne perfumy na wieczór! Zapach jest cudowny, już wiem, że będzie mnie zachęcał do użytkowania tego produktu :). Muszę też dodać, że Organique to jedna z moich ulubionych marek, a te balsamy z masłem shea są świetne na zimę. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę!

VIANEK Łagodzący tonik-mgiełka | Po tym jak przekonałam się do Sylveco, tak teraz mam ochotę na coraz więcej kosmetyków Vianek. Wiem, że z miejsca możemy spodziewać się przyjaznego dla skóry składu. W boxie znalazł się tonik-mgiełka z ekstraktem z róży. Już przeze mnie wstępnie wypróbowany, ma fajny różany zapach.

L'OREAL Maski Czysta Glinka | Maseczki Czysta Glinka od L'Oreal to mocno reklamowana nowość w ofercie marki, którą miałam ochotę wypróbować odkąd tylko pojawiła się w sprzedaży. Niby nie problem ukręcić własną maseczkę z glinki, ale jednak reklama zadziałała i maski gdzieś mi się tam szwendały po głowie. Ciekawe czy producent dorzucił jakieś dodatkowe składniki aktywne, które mogą fajnie zadziałać. W beGlossy dostaliśmy dwie maseczki w saszetkach na wypróbowanie: z ekstrektem z eukalipstusa i z węglem. Będzie można sprawdzić czy warto inwestować w pełny wymiar.

NIVELAZIONE Dermatologiczny krem do rąk | Jako prezent pojawiła się miniatura kremu do rąk od Farmony, który ma fajną konsystencję (jakby... musu?). Tubka nie jest duża, więc będzie dobra na wyjazdy czy po prostu do torebki.

NACOMI Naturalny peeling cukrowy | Kolejny kosmetyk, który mnie bardzo ucieszył to peeling kawowy od Nacomi. Bardzo cenię tę markę, mają świetne musy do ciała, ładnie pachnące olejki i w ogóle masę fajnych, naturalnych kosmetyków. Peeling to mocny zdzierak! Intensywnie pachnie kawą i za sprawą masła shea zostawia po użyciu tłustą warstwę na skórze (wiem, że część z Was to lubi, a część wręcz przeciwnie).

URIAGE Krem Eau Thermale i Roseliane Riche | Na koniec dwie miniaturki od Uriage. Znów na plus, bo marka jest moim zdaniem ciekawa i z chęcią wypróbowałabym z niej coś więcej, ale z kolei na minus pojemność - to naprawdę małe próbeczki.



Pudełko beGlossy możecie zamówić oczywiście na beglossy.pl. Jeśli zamówiłyście tę edycję to dajcie koniecznie znać czy zapach tego balsamu Organique z czymś Wam się kojarzy. Ja mam wrażenie, że pachnie jak jakieś znane mi perfumy, ale nie mogę dojść do tego jakie!

czwartek, 16 lutego 2017

MAKIJAŻ: (ANTY)WALENTYNKOWY 💔

Hej! Wczoraj miałam trochę czasu i było nie najgorsze światło, więc udało mi się stworzyć makijaż w walentynkowym (czy może anty-walentynkowym?) klimacie. Oczywiście z przymrużeniem oka ;). Jeśli śledzicie mnie na instagramie czy facebooku to wiecie, że pokazywałam też bardziej normalne makijaże do wykorzystania w Walentynki :).



Do wykonania tego makijażu nie używałam żadnych bardziej wyszukanych produktów. Do zamalowywanie większych powierzchni twarzy na czarno używam zwykle cienia w kremie Color Tattoo Timeless Black od Maybelline, bo sprawdza się w tej roli całkiem nieźle i można działać nim szybko. Na oczach mam cienie Makeup Geek w kolorze Bitten i Burlesque (uwielbiam te dwa kolory <3). Dodatkowo długaśne sztuczne rzęsy od Ardell #111. Na ustach pomadka Velvet Matte od Golden Rose w odcieniu 23, trochę czerwonego brokatu i to by było na tyle.


Jeśli tak jak ja lubicie chokery na szyję (ja mimo, że nie noszę na ogół sztucznej biżuterii to ostatnio stałam się fanką przeróżnych chokerów) to być może zainteresuje Was serduszkowy choker ze zdjęć. W sieciówkach chokery są czasem strasznie drogie, dlatego warto szukać ich na chińskich stronach, bo jakość jest moim zdaniem podobna. Mam kilka z różnych stron, ale właśnie ten serduszkowy jest ostatnio moim ulubionym :). Najlepsze, że kosztuje całego dolara (mój jest z EnjoyOurs). Oczywiście w tych wszystkich alibabach jest to samo, ale do tego sklepu akurat mam jeszcze dodatkowe -10% na kod WDT10



wtorek, 14 lutego 2017

KOBO | Limitowana kolekcja MATOWYCH POMADEK 💋

Dziś coś dla fanek matowych ust - piękna kolekcja zgaszonych matowych pomadek od Kobo Professional Matte Lips. Kobo ostatnio ciągle zaskakuje nowościami! Przyznam szczerze, że od momentu kiedy Daniel Sobieśniewski rozpoczął współpracę z marką, Kobo stało się jedną z moich ulubionych polskich marek kosmetyków kolorowych (zaraz obok Inglota!). Wprowadzane nowości są teraz bardzo na czasie, mają boskie kolory i formuły. Dokładnie taka jest też limitowana seria pomadek, którą dziś pokażę Wam z bliska :).

To jedne z najfajniejszych pomadek jakie ostatnio testowałam: są bardzo mocno napigmentowane, świetnie się noszą i są trwałe. Nie wysuszają ust tak jak matowe pomadki w płynie, ale też nie mają aż tak mocno matowego wykończenia (jednak weźcie też pod uwagę, że moja lampa, której używam do robienia zdjęć dodatkowo podkręca blask, więc pomadki w rzeczywistości są bardziej matowe). Pomadki ładnie pachną, mają proste złote opakowania na magnes i mają cudowne zgaszone kolory. Uwielbiam tę kolekcję <3.


Pomadki kosztują tylko 16,99zł (Drogerie Natura), więc stosunek ceny do jakości wypada bardzo korzystnie. Formuła nie jest tępa ani nieprzyjemna, choć znam też matowe pomadki o bardziej kremowej, jedwabistej formule (ale nie ma co się czepiać Kobo, bo też są w porządku). Właściwie wszystkie kolory z serii bardzo mi się podobają choć do moich ścisłych faworytów zaliczyłabym trzy z dostępnych pięciu odcieni.


BURNED RUBY 413 | To najbardziej efektowny odcień z serii - ciemny burgund. Na zdjęciu wyszedł trochę zbyt fioletowo, bo pomadka w rzeczywistości bardziej wpada w bordo. Cudowny, jagodowy kolor, uwielbiam takie odcienie jesienią i zimą <3.


SMOKED WOOD 414 | Kolejny rewelacyjny odcień, mocno zgaszony, chłodny. Spodoba Wam się jeśli gustujecie w modnych szaro-brązowych kolorach, ale nie chcecie zbyt trupiego efektu. Ten jest moim zdaniem w sam raz!


YOUR FREEDOM 415 | Średnio nasycony odcień, również przybrudzony, ale bardziej ciepły, herbaciany. 


WALK OF FAME 415 | Zgaszony koral, odpowiedni jeśli lubicie ciepłe, koralowe pomadki, ale nie szukacie niczego pastelowego ani neonowego. Ja go lubię akurat mniej, bo ostatnio rzadko noszę koralowe odcienie.


ROSE DESERT 417 | Najbardziej dzienny odcień w typie zgaszonego nude / beżu. Idealny do wszelkich dzienniaków, ładny, brudny, uwielbiam go :).


Bardzo polecam Wam tę serię, jest naprawdę świetna :). Pigmentacja super, formuła, kolory i trwałość też. Kolekcja jest limitowana, więc lepiej brać póki jest, a wciąż raczej bez problemów dostaniecie ją w Drogeriach Natura. Jeśli już skusiłyście się na któryś z odcieni to dajcie koniecznie znać czy Wam również tak przypadły do gustu!


*LIFERIA* | styczniowe pudełko

Hej! Pudełko Liferia znacie już z mojego bloga. Ostatnio zrobiło się bardziej popularne, co zresztą mnie nie dziwi - na tle innych beauty boxów wyróżnia się nietypowymi markami. Może być to sporym plusem, bo wiem że wiele z nas narzeka na drogeryjne marki i bardzo popularne kosmetyki w boxach. Dziś jeszcze styczniowa Liferia, która cały czas jest w sprzedaży.


YASUMI Krem z witaminą C | Z całego pudełka najbardziej ucieszył mnie krem Yasumi, bo bardzo lubię kosmetyki z wit C. Ten ma działać rozjaśniająco na przebarwienia i dodatkowo chronić przed promieniowaniem UV (w końcu wit C). To jest akurat miniatura, ale dla mnie to żaden problem - każdy krem mógłby mieć jak dla mnie 15ml, bo lubię je zmieniać ;).

BEAVER Mgiełka odżywczo-nawilżająca | Jest też coś do włosów - mgiełka marki Beaver o nawilżającym działaniu. Udało mi się ją już wstępnie wypróbować, ale ciężko o opinię po jednej aplikacji. Produkt jest miniaturą i ma 50ml.

INDIA COSMETICS Serum do bardzo suchej skóry | Serum z olejem z konopii już kiedyś miałam i było fajnym, mocno nawilżającym kremem odpowiednim dla skóry twarzy i całego ciała. Jest to pełnowymiarowy produkt.

FELICEA Konturówka do ust | Mimo, że Felicea to polska marka, to przyznaję się że słyszę o niej po raz pierwszy. Z tego co sprawdziłam, marka oferuje naturalne kosmetyki o przyjaznych składach. Konturówka na pewno znajdzie u mnie miejsce dla siebie, bo to ten typ produktu, który nigdy się u mnie nie marnuje.

MIZON Głęboko oczyszczająca maska w płachcie | Maski również jestem bardzo ciekawa. Mizon to z kolei marka koreańska, z której jeszcze nie miałam okazji nic testować.



W porównaniu do poprzednich edycji, ta podoba mi się trochę mniej, bo tym razem marki nie były dla mnie tak zaskakujące: Yasumi, Beaver i India Cosmetics już znałam wcześniej nie tylko ze słyszenia. Najbardziej ucieszył mnie krem Yasumi i maska Mizon, które na pewno przetestuję :). Podoba mi się też, że pojawiło się coś z kolorówki i to z polskiej, naturalnej i nie hiper znanej marki. Wszystkie produkty są też w moim odczuciu całkiem uniwersalne: krem, serum czy mgiełkę może używać każdy, myślę że podobnie jest z maską. Jedynie z konturówką może być problem z utrafieniem koloru. Pudełko kupicie na liferia.pl.



niedziela, 12 lutego 2017

TERMOLOKI REMINGTON | Test i efekty na włosach!

Jako posiadaczka całkowicie prostych, niepodatnych na kręcenie włosów, oczywiście uwielbiam je kręcić i wypróbowywać nowe metody na uzyskanie ładnego i trwałego skrętu ;).  Na termoloki miałam ochotę już od dawna, tym bardziej że wiele osób bardzo mi je polecało. Kilka miesięcy temu dostałam je w prezencie urodzinowym - dokładnie termoloki marki Remington (model Fast Curls Rollers KF40E). Termoloki to inaczej wałki elektryczne, które po podgrzaniu na 'stacji' zakłada się na włosy. Nie jest to metoda tak drastyczna dla włosów jak lokówka, bo w przypadku termowałków temperatura jest dużo niższa, co jest po prostu wyraźnie odczuwalne. Co prawda zdarzyło mi się, że fryzjer postraszył mnie, że termoloki niszczą włosy tak samo jak lokówka, ale szczerze mówiąc nie chce mi się w to wierzyć!


Mój model termoloków mieści w sumie 20 wałków o różnej grubości. Pokryte są one materiałem przypominającym aksamit. Każdy taki wałek posiada klamerkę, którą możemy uchwycić koniec pasma, a w zestawie dodatkowo dołączone są większe klamry, którymi przypinamy na koniec cały wałek.

Termoloki grzeją się na stacji około 10 minut (o tym czy już się nagrzały informuje nas lampka). Jak wspomniałam nie są bardzo gorące, więc można swobodnie nakładać je na włosy bez obawy o poparzenie. Minusem jest fakt, że termoloki są dosyć ciężkie i chodzenie w nich jest trochę niekomfortowe..


Na włosach trzymam je różnie, ale mniej więcej tyle aż zupełnie nie ostygną. Jeśli chodzi o sam czas kręcenie włosów to mogłoby się wydawać, że będzie to metoda dużo szybsza niż lokówka, ale w rzeczywistości u mnie wychodzi to podobnie. Przy lokówce trzeba przytrzymywać każde pasmo przez pewien czas, a z drugiej strony nawinięcie wszystkich włosów na termowałki też trochę zajmuje (podobnie jak ich ściągnięcie).


Wyżej możecie zobaczyć jak moje włosy wyglądają po ściągnięciu wałków. Zdecydowanie są mocno pozbijane w pasma. To ten typ metody, w którym koniecznie jest rozczesanie włosów (ja włosy po kręceniu najbardziej lubię rozczesywać Tangle Teezerem).

Po rozczesaniu otrzymuję efekt luźnych, grubych fal. Termoloki zdecydowanie pomagają mi zwiększyć objętość włosów, ale sam skręt jest lekki, nawet jeśli używam tych drobnych wałków. Efekt jest moim zdaniem fajny, w sam raz jeśli zależy mi na objętości a nie na wyraźnym skręcie. Na zdjęciach ciężko było mi to ładnie pokazać, bo czarne włosy lubią po prostu wychodzić na nich jak jedna wielka czarna plama ;).



Jak widzicie termoloki nie są w stanie zakręcić moich włosów bliżej ich nasady - skręt jest widoczny dopiero gdzieś od połowy długości. Inny, bardziej wyraźny efekt na pewno uzyskają osoby, które mają włosy krótsze, bardziej podatne na kręcenie, naturalnie falowane lub pocieniowane (czy choćby bardziej wysokoporowate). Moje włosy są proste jak druty, nie chcą się w ogóle kręcić, do tego są śliskie i niskoporowate - po prostu chcą być proste.

Największą wadą termoloków jest słaba trwałość skrętu (ale pamiętajcie, że przypadek moich włosów jest wyjątkowo oporny). Szybko się po nich rozprostowują, nawet jeśli utrwalę je lakierem, dlatego używam ich głównie wtedy jeśli chcę głównie objętości albo nie zależy mi na trwałym efekcie. Dla mnie mają zarówno plusy i minusy, ale generalnie wydaje mi się, że z termoloków najbardziej będą zadowolone osoby o krótszych włosach podatnych na kręcenie.

czwartek, 9 lutego 2017

Peeling trychologiczny z apteki: H-STIMUPEEL od Pharmaceris

Peelingi do skóry głowy nie są mi obce, ale nowy peeling Pharmaceris to mój pierwszy taki peeling nie ukręcony własnoręcznie w domu ;). Do tej pory sięgałam po mieszanki oparte na cukrze, najczęściej był to mix szamponu z cukrem. Niby w porządku, ale naprawdę ciężko mi było dotrzeć do samej skóry głowy, bo miałam wrażenie, że cukier zostawał gdzieś na włosach, a to co wylądowało na skórze głowy rozpuszczało się lub ginęło w pianie z szamponu. Gotowe peelingi do skóry głowy są ciągle raczej mało popularne (mam wrażenie, że używają ich przede wszystkim osoby mocno wkręcone w temat włosów). Pharmaceris podesłało mi do przetestowania właśnie taki trychologiczny peeling, który jest nowością w ofercie marki, więc nadarzyła się okazja żeby skonfrontować go z domowymi peelingami :).


Po pierwsze... na co komu w ogóle taki peeling? Jeśli jeszcze nie stosowałyście żadnego peelingu do skóry głowy to bardzo polecam - taki zabieg potrafi bardzo fajnie oczyścić skórę głowy (w końcu skoro fundujemy peelingi skórze na twarzy czy ciele, to czemu by zapominać o skórze głowy). Pierwszym natychmiastowym efektem jest odświeżenie, mocne oczyszczenie, co przy przetłuszczających się włosach jest dużym plusem. Peelingi poprawiają też krążenie i pomagają usunąć obumarły naskórek, co w rezultacie może przynieść korzystny wpływ na porost włosów i zmniejszenie wypadania. Właśnie na tym szczególnie mi zależy (ostatnio trochę zapomniałam o moich włosach, ale obiecuję sobie znów wrócić do regularnego olejowania i używania wcierek na porost, ale też właśnie systematycznych peelingów).

Peeling H-STIMUPEEL jest właśnie przeznaczony typowo na problem wypadania włosów i łupieżu. Fajne jest w nim przede wszystkim to, że łączy właściwości peelingu mechanicznego (drobinki) i enzymatycznego (papaina). W składzie znajdziemy też kofeinę (tu pewnie wiecie, że jest dobra na wypadanie i porost) i nawilżający mocznik.


Wypróbowałam i tak: na plus opakowanie, bo precyzyjny aplikator wreszcie ułatwia nałożenie peelingu na skórę głowy. Jeśli stosujecie takie peelingi to na pewno wiecie, że to wcale nie jest łatwe przy długich włosach! Po drugie - drobinki. Są, wyczuwalne, ścierają, nie rozpuszczają się. Nie jest to jakiś totalny hardkorowy zdzierak, ani też zupełny delikates. Oczywiście drobinki uciekają też sobie w kierunku włosów, ale mamy właściwości enzymatyczne, więc działamy podwójnie. Konsystencja jest gęsta i nie spływa z włosów.

O długofalowych efektach nie ma jeszcze co mówić, ale widoczne są te natychmiastowe jak odświeżenie włosów, lepsze odbicie od nasady i w moim przypadku nieco dłuższa świeżość włosów. Peeling dostaniecie w aptekach, w cenie około 35zł. Myślę, że to coś godnego wypróbowania patrząc przede wszystkim na skład z fajnie dobranymi substancjami aktywnymi i brak parabenów, slsów czy silikonów.


środa, 8 lutego 2017

InspiredBy U.R.O.K | edycja IX

Hej! Na dziś kilka słów o nowej edycji beauty boxa U.R.O.K z InspiredBy, który pojawia się u mnie od czasu do czasu ;). U.R.O.K miewa dość różnorodną zawartość, często w zestawach można znaleźć jakiś niekosmetyczny gadżet (np. coś z biżuterii). Jest też jednym z najtańszych boxów, bo kosztuje 39zł. Wiadomo, jest też trochę skromniejszy, ale ogólnie bardzo przyjemny w moim odczuciu. A jak wypadła edycja IX :)?


Zawartość okazała się tym razem naprawdę różnorodna, bo mamy coś z kolorówki, coś z pielęgnacji, ale też z biżuterii i dodatkowo herbatkę. Oczywiście jeśli nie lubicie takich niekosmetycznych dodatków, to akurat tego pudełka Wam nie polecę, bo często się jednak zdarzają - ja takie dodatki lubię, czasem cieszą mnie nawet bardziej ;). Okej, ale wracając do zawartości... mamy płyn micelarny Dottore. Nie znam tej marki, opakowanie wygląda interesująco, a sam micel nie jest tani, bo kosztuje około 60zł. Ciekawe czy pobije ulubionego różowego Garniera. Jest jeszcze jeden drogi produkt, którego szczerze mówiąc nie posądzałabym o taką cenę: krem na cellulit Vialise (199zł). Wygooglowałam ten krem i faktycznie to jest jego średnia cena (zaskakujące, bo nie znając marki zasugerowałam się opakowaniem i jakoś podświadomie byłam przekonana, że to coś raczej niedrogiego). Tym bardziej mnie ciekawi i z chęcią go wypróbuję, gorzej tylko może być z moją systematycznością...


Pierwsze co jednak rzucało się w oczy po otwarciu boxa to kolorowa paletka Neon Eyes W7, która zdecydowanie cieszy oko! Szkoda tylko, że cienie mają raczej słabiutką pigmentację, bo miałabym z nią sporo zabawy. Jednak nie zaskoczyło mnie to też jakoś wybitnie, bo wiem że W7 ma sporo mocno średnich produktów w swojej ofercie. Z kolei duży plus za chokery od Skydance - obydwa bardzo mi się podobają, a ten z kryształowym księżycem zdążyłam już nawet parę razy założyć (jest świetny). I została na sam koniec herbata QBOX. Mi trafił się Migdałowy Mezalians, którego jeszcze nie zdążyłam spróbować, ale inne warianty, które miałam z tej marki były zwykle bardzo smaczne.


Pudełko na pewno było warto wziąć jeśli ktoś miał chęć na krem na cellulit Vialise, bo chyba taniej nie dało się już go kupić. Na paletkę W7 nie ma co patrzeć, bo to bardziej "zabawkowe" cienie ;). Niestety pudełko zostało już wyprzedane (właśnie sprawdziłam na stronie), szkooda.